lech-slask

Druga połowa przesądziła o losach meczu: charakterny Lech pognębił Śląsk

Mówi się, że nieważne jak zaczynasz, najważniejsze jak kończysz. Poznański Lech zobrazował to stwierdzenie, wchodząc w mecz bardzo niemrawo, ale finiszując z przytupem. 15-minutowa przerwa dała poznaniakom ożywczy zastrzyk energii pozwalający wznieść się na wyżyny własnych umiejętności. Podopieczni Skorży w końcu zagrali jak zespół, pokazując prawdziwy charakter i radość z gry w piłkę. W drugiej części spotkania tak przycisnęli swojego rywala, że nie pozostawili mu ani centymetra boiska oddechu, nie zezwolili na stworzenie zagrożenia pod własną bramką. Wysiłki się opłaciły: 3 punkty zostają w Poznaniu, a to oznacza jedynie 2 „oczka” straty do liderującej Legii.

Obie drużyny od samego początku meczu wykazywały spore chęci do gry, prezentując przy tym nieograniczone (jak mogło się wydawać!) pokłady energii. Już w 2. minucie spotkania błąd Pawełka mógł pozwolić Lechowi na wyjście na prowadzenie. Bramkarz Śląska źle wybił piłkę, a do tego poślizgnął się Danielewicz. Kibicom wrocławian mogła zapalić się czerwona kontrolka sygnalizująca, że dzieje się coś niedobrego w ich szeregach, ale ta sytuacja przyniosła więcej hałasu niż realnego zagrożenia. Chwilę później, z futbolówką zabrał się Pich i tak huknął z okolic „szesnastki”, że tylko trzeźwa i instynktowna interwencja Gostomskiego ocaliła lechitów przed utratą gola.

Śląsk zdawał się być bardzo odważny i ofensywnie usposobiony. Nie czuł strach przed rywalem, do meczu podszedł bez presji. Przynajmniej tak mogło się zdawać, patrząc na podopiecznych Pawłowskiego i ich poczynania. Raz za razem bombardowali pole karne przeciwnika, czyniąc z piłki istny bumerang. Niewiele z tego wynikało, ale Flavio Paixao ciągle rwał flanką starając się silnie naprzykrzyć defensorom „Kolejorza”. Choć w sposobie rozgrywania gości widać było lekką nerwowość, futbolówka miała tendencje do doskakiwania, to jednak mimo wszystko nie przysłoniło to pomysłu na grę i trzeźwego kalkulowania. W tym samym czasie, Lech pozwalał swojemu przeciwnikowi na bardzo wiele, nie doskakując do niego, będąc zdystansowanym i nieco przyczajonym. Taka strategia nie sprawdzała się wobec szeroko rozstawionego przy linii bocznej Picha, czy Hołoty, który nie miał najmniejszych problemów z przedzieraniem się skrzydłem. Aż dziwne, że lechicka formacja nie potrafiła zorientować się w sytuacji i zabunkrować tamtą flankę. Szczególnie groźnie zadziało się w 40. minucie, gdy właśnie Hołota przedarł się skrzydłem i dograł piłkę w pole karne w kierunku Marco Paixao, wcześniej przekładając Linettego i Trałkę. Jego dośrodkowanie wybił jednak głową przytomny w tej sytuacji Arajuuri.

Przy tym wszystkim Lech był bardzo zdenerwowany, statyczny i nieco uśpiony. Niewiele zmieniło się od zeszłego tygodnia, jednak tym razem takie poczynania mogły być tłumaczone lekkim strachem i respektem do przeciwnika. Owszem, zdarzały się dobre próby ataku, jak chociażby w 14. minucie, gdy podcinka Douglasa pomknęła za pierwszego środkowego obrońcę docierając tym samym do dobrze wchodzącego Pawłowskiego. Pomocnik nie zdołał jednak zorientować się w sytuacji, gdyż piłka odskoczyła mu na znaczną odległość. W ogóle, taka niedokładność była w pierwszej części spotkania na porządku dziennym. Choć wydarzenia boiskowe rozgrywały się box-to-box, to było w nich sporo poślizgów, sporo strat i sporo bezsensownych zagrań. Największe zagrożenie pod bramką Pawełka powodował… on sam. Zwłaszcza w 28. minucie, gdy po akcji Kownacki-Linetty goalkeeper Śląska piąstkował piłkę, przechwycił ją Lovrencsics i huknął z dystansu myląc się nieznacznie. Lech widząc, że nie do końca wychodzi mu finezyjne klepanie w obrębie „szesnastki”, przerzucił się na poprawianie statystyk strzałami z dystansu. I tak, nawet Trałka zdecydował się sprawdzić swoje siły. Oczywiście nie wyniknęło z tego zbyt wiele. Lechici mieli ogromny z problem z zawiązywaniem akcji. Zdecydowanie najlepszą okazję mieli w samej końcówce pierwszej części spotkania, gdy po kontrze do strzału złożył się Pawłowski, a piłka o jakiś metr minęła bramkę Pawełka.

W drugą część spotkania lechici weszli z ogromnym impetem i werwą. Widać było, że trener Skorża wyładował na swoich podopiecznych całą frustrację i… przyniosło to należyte efekty. Od pierwszych minut, Lech miał więcej ochoty do gry i przekładało się to na sytuację. Najpierw, w 56. minucie spotkania wspaniałym strzałem z dystansu popisał się Pawłowski, tak szykanowany w pierwszej połowi za bezproduktywność i jedynie „chęci” do gry, a następnie poznaniacy wyszli na prowadzenie.

W 57. minucie meczu akcję zawiązał Pawłowski, odgrywając na małej powierzchni piłkę do Linettego. Młodemu pomocnikowi nie pozostało nic innego, jak przekazanie jej mknącemu flanką Douglasowi, którego fenomenalne podanie pomknęło ponad Celebanem i trafiło wprost pod nogi Hamalainena. Pawelec nie miał szans zatrzymać Fina, który okazał się być prawdziwym katem wrocławian.

Bramka napędziła podopiecznych Skorży. Chwilę po trafieniu, Pawłowski znowu szarpnął skrzydłem i tak dobrze zagrał piłkę do środka pola karnego, że dokleiła się ona do nogi Lovrencsicsa. Węgier uderzył mocno, ale na posterunku był Pawełek, który zanotował tym samym naprawdę dobrą interwencję. Całość współpracy Pawłowskiego z Douglasem prezentowała się naprawdę bardzo dobrze. Pierwszy zawiązywał silnie ofensywne akcje, drugi podłączał się do ataku flanką, bombardując pole karne przeciwnika naprawdę groźnymi piłkami. Wciąż jednak brakowało skuteczności. Za każdym razem o tym, czy futbolówka znajdzie ujście w siatce decydowały centymetry. Najpierw w 75. minucie Kędziora świetnie dośrodkował w pole karne, jednak Hamalainen strzelił głową prosto w ręce Pawełka, a zaledwie minutę później bramkarz Śląska musiał wyciągnąć się jak struna, chcąc ewentualnie wyciągnąć niecelny, ale bardzo groźny strzał Kownackiego z narożnika pola karnego.

Wysiłki Lecha się nie zakończyły, ale zostały „delikatnie” przerwane przez zryw Śląska Wrocław, który za sprawą Mateusza Machaja mógł doprowadzić do remisu w 67. minucie. Precyzyjnie wykonany rzut wolny został pozbawiony pierwiastka szczęścia, bowiem futbolówka uderzyła w poprzeczkę jedynie podnosząc ciśnienie lechitom.

Napór „Kolejorza” nie ustawał ani na chwilę (oprócz tego powyższego stałego fragmentu gry). Szymon Pawłowski w 81. minucie stanął przed szansą na postawienie kropki nad „i”, po tym jak huknął z okolic „szesnastki” pozostawiając Pawełka praktycznie bez szans. Piłka odbiła się jednak od słupka i nie miała najmniejszego zamiaru by wtoczyć się do siatki.

Koledzy z drużyny postanowili jednak wziąć na siebie odpowiedzialność za strzelanie goli. Skoro Pawłowski był istnym motorem napędowym drugopołowowego Lecha, to ktoś inny był zmuszony pakować piłkę do siatki. W 84. minucie padło na Arajuuriego. Fiński obrońca wyskoczył najwyżej w polu karnym i uderzając futbolówkę głową po fenomenalnie wykonanym rzucie wolnym przez Douglasa, nie pozostawił najmniejszych szans bramkarzowi Śląska.

W samej końcówce spotkania postraszyć Pawełka próbował jeszcze Kownacki, chcąc wykorzystać błąd popełniony przez Pawelca, ale młody napastnik uderzył zbyt lekko i zbyt blisko słupka by zaskoczyć bramkarz gości.

W drugiej części spotkania lechici pokazali prawdziwy boiskowy charakter i ucieszyli swoich kibiców. Oni na pewną chcą oglądać takiego Lecha. Lecha zaangażowanego, pewnego siebie, ofensywnego, wykorzystującego cały potencjał skrzydłowych. Takiego, który po prostu chce grać w piłkę. Śląsk zdecydowanie spuścił z tonu i można powiedzieć, że właściwie nie zameldował się na boisku w drugiej połowie. Na pewno nie w kwestiach ofensywnych. Jedynie strzał z rzutu wolnego Machaja, który ostatecznie obił poprzeczkę, mógł podnieść ciśnienie Gostomskiemu i całej drużynie poznaniaków. Lechici w końcu okazali się być zespołem poukładanym, który po tym jak na samym początku konfrontacji oddał inicjatywę, wyciągnął wnioski i postarał się po 15-minutowej przerwie wymaszerować na boisko jako zespół dojrzalszy.