Niewiele brakowało, aby we wszystkich 9 meczach, w żadnym nie wygrali goście. Szalony pościg Rakowa sprawił jednak, że tylko Medaliki przywiozły z delegacji komplet punktów. Poza tym hity kolejki: Lech – Pogoń, czy Śląsk – Legia. O tych i pozostałych spotkaniach szóstej kolejki w krótkim podsumowaniu kolejki PKO Bank Polski Ekstraklasy w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości. Zapraszam!
Wynik nie mógł być inny!
Na inaugurację otrzymaliśmy ciekawie zapowiadające się spotkanie, na którym odbyło się również uroczyste pożegnanie trybun ze zmarłym Franciszkiem Smudą. Dużo było więc wspomnień, symboliki. Ta ostatnia przeniosła się również na murawę, gdzie Widzew pokonał Radomiaka w stosunku 3:2. Tak jak przed laty Widzew Smudy pokonał Legię, zapewniając sobie Mistrzostwo. Tym razem dramaturgii było zdecydowanie mniej, bo Widzew zdominował całkowicie mecz. Tak mocno, jak ostatnio…sam został zdominowany w Szczecinie przez Portowców. Sytuacja dla Łodzian zmienia się więc ze skrajności w skrajność w odstępie zaledwie tygodnia. Radomiak wciąż nie może otrząsnąć się z porażek i zalicza już czwartą z rzędu. Dobre dla obserwatorów jest jednak to, że w tych meczach pada mnóstwo bramek – słabą grę obronną w małym stopniu nadrabiają skutecznością w ofensywie. Chociaż zwrócić uwagę należy, że w piątkowe popołudnie to Gikiewicz niepewną interwencją podłączył Radomiak do prądu, wpuszczając bramkę na 1:2. Goście i tak ostatecznie nie wykorzystali tego, a Widzew cieszy się z zasłużonych trzech punktów.
Zwycięstwo last minute
Parę minut potrafi w futbolu zmienić wszystko. Historia już nieraz widziała takie historie. Na polskiej ziemi idealnie odzwierciedliło się to w piątkowy wieczór, kiedy Lechia zmierzyła się w Gdańsku z Rakowem. Atmosfera wokół Medalików nie jest najlepsza, a coraz częściej słyszy się o ogólnym rozczarowaniu powrotem Marka Papszuna. Czyżby nie okazał się on takim cudotwórcą? Wrócił do klubu po roku przerwy, gdzie trochę się zmieniło i wcale nie odnajduje się najlepiej. Tak przynajmniej wygląda to z zewnątrz, kiedy ogląda się Raków w akcji. Spotkanie z Lechią wydawało się raczej z kategorii tych najprostszych – pogubiony beniaminek, który nie zdołał jeszcze wygrać meczu w tym sezonie, co mogło pójść nie tak? Otóż, jak się okazało – mogło pójść wiele. Goście nie rozgrywali najlepszego meczu, a co gorsza dla nich, to gospodarze zdobyli pierwsi bramkę po pięknym uderzeniu Kapicia. Była 60. minuta, więc jeszcze pół godziny grania, ale nie zapowiadało się, że coś tu się zmieni. Lechia dzielnie broniła dostępu do bramki, ale kosztowało ją to coraz więcej sił. W samej końcówce cały plan spalił na panewce. Raków zadał cios, zdobywając bramkę wyrównującą. To podcięło zupełnie skrzydła Lechistom, którzy nie otrząsnęli się po stracie prowadzenia, a już stracili wszystko. W ostatniej minucie decydującą bramkę dla Medalików zdobył Brunes, dotychczas najbardziej znany z bycia kuzynem samego Erlinga Haalanda. W Gdańsku mogą więc być naprawdę załamani, a w Częstochowie większa krytyka Papszuna musi być odroczona w czasie, w końcu w bólach, ale swój cel w postaci trzech punktów nad morzem osiągnął.
Bez bramek w Lublinie
Nie licząc zeszłorocznego meczu w Pucharze Polski, drużyny Motoru i Puszczy spotkały się w sobotnie popołudnie pierwszy raz od ponad 10 lat, kiedy to w lidze rywalizowały na trzecim poziomie rozgrywkowym. Wtedy Puszcza awansowała do I ligi, rozmijając się na tyle czasu z Motorem. Mecz raczej nie miał wyraźnego faworyta. Motor grał u siebie, więc naturalnie miał swoje argumenty. Sęk w tym, że Puszcza ostatnimi czasy złapała forma i najpierw nie dała się Legionistom, żeby później spuścić manto Lechii. Były to mecze domowe. W delegacji Puszcza już tak skuteczna nie jest. I widać to było na boisku, gdzie nie działo się zbyt wiele. Mimo wszystko gościom udało się zagrozić bramce Motoru i nawet zdobyć bramkę, ale z powodu spalonego została ona anulowana przez VAR. Teoretycznie więcej z gry miał Motor, częściej próbował uderzać, ale zdecydowana większość z nich była niecelna. W końcu żadna drużyna nie przełamała swej niemocy. Lublinianie nie wygrali pierwszego domowego meczu po powrocie do elity, a Puszczy nie udało się wygrać na stadionie rywali. Sprawiedliwy remis, niekrzywdzący raczej nikogo.
Pasy w formie
Wicelider po 6 kolejkach z taką samą liczbą punktów, jak Lech. Przed sezonem zapewne taki scenariusz brano by w Krakowie w ciemno. Na plus dla Cracovii dochodzi fakt, że gra również jest miła dla oka i co najważniejsze – efektywna, przynosząca skutki. Dawid Kroczek, w którego część wątpiła, stworzył mocny kolektyw, co również widać na boisku. W drugiej połowie sobotniego meczu z Górnikiem doszło do sytuacji bez precedensu – u gospodarzy grało 11 zawodników, każdy innej narodowości. Byli to jednak faceci, którzy poszliby za sobą w ogień. Należy umieć to rozgraniczyć. Krytyka Probierza za międzynarodową Cracovię była słuszna, bo wyglądała ona jak zlepek indywidualności. Teraz, pomimo różnych nacji i zapewne temperamentów, czy charakteru, wyglądają na murawie jak zespół i znajduje to odzwierciedlenie na murawie. Przy niesprzyjających okolicznościach, potrafili spiąć się i odwrócić wynik spotkania z Górnikiem, za co należy się szacunek. Zabrzanie z kolei znów muszą czekać na zwycięstwo w Krakowie do następnego sezonu. No chyba, że spotkają się tam w ramach Pucharu Polski jeszcze w tej kampanii. Nie leży coś Górnikom i Urbanowi stolica małopolski. Co najważniejsze, goście nie grali złego meczu, ale sami się niejako z niego wykluczyli. Jedna czerwona kartka może być zamazana, niewidoczna na boisku przy odpowiedniej grze i ustawieniu. Przy dwóch wykluczeniach poziom wzrósł drastycznie. Na tyle, że przerósł zespół, który skapitulował, a mógł kończyć mecz w ósemkę, bo w kontrowersyjnych okolicznościach sędzia oszczędził Szromnika, który interweniował rękami przed polem karnym.
Więcej przeczytacie w relacji pomeczowej poniżej:
Urban znów uznaje wyższość Pasów w Krakowie!
Piast stawia na efektywność?
Sporo zarzutów w stronę Piasta w zeszłym sezonie tyczyło się w pewnym sensie minimalizmu – zadowalali się podziałem punktów i nie widać było zbytnio determinacji do dążenia do zwycięstw. W tym sezonie zdaje się podopieczni Vukovicia zmienili swoje podejście i bardziej skupiają się na walce o komplet punktów. Jak to się ma to ich sobotnich przeciwników? Zagłębie, które – w oczach władz klubowych – odnosi sukces, bo stabilizuje swoją pozycję w środku stawki – zdaje się zaczyna sezon poniżej oczekiwań. Teraz bliżej im do walki o ligowy byt, aniżeli utrzymanie pozycji klubu środka stawki. Pomijając osobiste odczucia, należy zgodzić się w pewnym sensie z obiema tezami. Choć nie jest to piękna gra, to mecze Piasta obfitują w efektywność. Gliwiczanie zdobywają cel, o który walczą. Choć nie jest to piękny futbol, to nie można odmówić jego skuteczności. Przy okazji można pochwalić sposób zdobycia bramek – ta sobotnia, autorstwa Kądziora padła po cudownym uderzeniu z dystansu, gdzie ręce same składały się do oklasków. Aż szkoda, że było to jedyne trafienie w Gliwicach tego dnia. Mimo prób w drugiej połowie, to Piast zwyciężył jedną bramką i zbliżył się na 2 punkty do liderującego Lecha i Cracovii. Zagłębie w chwili obecnej jest bliżej spadku, aniżeli wysokich miejsc. Osobiście uważam, że przez jakiś czas ten stan rzeczy się utrzyma. A czy miałem rację – pokaże czas!
Zmęczenie sezonem? Słabośc?
Do Katowic w niedzielę przyjechała Jagiellonia, która ciągle marzyła o grze w Lidze Europy. Po domowej porażce w stosunku 1:4 z holenderskim Ajaxem szanse drastycznie spadły. Ich głównym problemem zdawało się być rozgrywanie piłki od własnej bramki, do którego zachęcał trener Siemieniec. Niby taką postawę należy pochwalić. Z drugiej jednak strony taktyka taka niesie za sobą wielkie ryzyko strat piłki, które następnie mogą prowadzić do kontr, zakończonych utratą bramek. Postawione ryzyko należy więc chwalić, przy jednoczesnym zwróceniu uwagi, że nie obyło się ono bez znacznych poświęceń. Ostatecznie beniaminek wyszedł ze spotkania zwycięski, a Jagielloni pozostaje przemyślenie taktyki i planów na przyszłość. Czy w każdym meczu jest opłacalne rozgrywanie piłki od obrońców? Czym innym jest strata w ten sposób bramki raz na czas, a o czymś innym mówimy, kiedy praktycznie w każdym meczu zdarzają się takie babole, które prowadzą później do serii meczów przegranych, która Mistrzowi Polski po prostu nie przystoi.
Wysoki poziom meczu zgodnie z oczekiwaniami
Ostatnimi czasy mecze Lecha z Pogonią obfitują w mnóstwo emocji. Nie inaczej było w niedzielne popołudnie, gdzie jednak to Lech był drużyną zdecydowanie lepszą i wygrał zasłużenie. Kolejorz już w pierwszej połowie stworzył sobie dużo okazji do strzelenia bramki, ale w bramce gości brylował Cojocaru albo Ishakowi brakowało skuteczności przy wykończeniu akcji. W samej końcówce pierwszej połowy Pogoń się osłabiła, gdyż czerwoną kartkę otrzymał Zech, co sprawiło, że plan na drugie 45 minut był jasny i klarowny dla obu stron. Gospodarze kontynuowali swoje ataki, choć Cojocaru dwoił się i troił, ostatecznie skapitulował po dwójkowej akcji Hakans – Sousa i uderzeniu tego drugiego. Portowcy nie mieli już więc czego bronić, co nie zmieniało nic w obrazie meczu – ciężko było im wyjść z własnej połowy i stworzyć sobie okazje do strzelenia wyrównującego gola. Choć przyznać trzeba, że ostatecznie kilka razy udało im się zakończyć akcje strzałem, ale szwankowała skuteczność. Ta z kolei była doskonała u Gholizadeha, który wszedł po przerwie i wykorzystał świetne podanie od Ishaka, pokonując po raz drugi golkipera gości i ustalając wynik meczu. Lech tym zwycięstwem znalazł się na pozycji lidera tabeli i jak dotychczas wygląda naprawdę konkretnie. Czy to ten sezon, który sprawi mnóstwo radości w stolicy wielkopolski? Do tego droga daleka, ale są przesłanki optymizmu, którego próżno w ostatnich miesiącach w Poznaniu było szukać.
Gol po trzech latach zwycięstwa nie przyniósł
Dla Legii Wrocław stał się w ostatnich sezonach twierdzą nie do zdobycia. Dość powiedzieć, że ostatni raz wygrali tam właśnie 3 lata temu, to też wtedy zdobyli ostatniego gola! Kolejne wyjazdy na Dolny Śląsk nie kończyły się zwycięstwami, a nawet nie potrafili piłkarze pokonać bramkarza gospodarzy. Nic więc dziwnego, że w niedzielny wieczór nie byli oni wyraźnymi faworytami do triumfu. Do przerwy bramek nie zobaczyliśmy, a mecz był wyrównany, choć w końcówce pierwszej połowy doszło do niebezpiecznego zderzenia między wychodzącym z bramki Tobiaszem, a stoperem gości – Jędrzejczykiem. Obaj panowie pojechali do szpitala na obserwacje i na drugą połowę już nie wyszli. Po zmianie stron szybko bramkę zdobyła Legia za sprawą Kapustki, który sprytnie zachował się w polu karnym i uderzył precyzyjnie, zaskakując Leszczyńskiego. Nienajlepszą zmianę dla gości dał Kun, który najpierw wszedł na boisko, a chwilę potem sfaulował zaraz przed polem karnym, dając okazję Śląskowi z rzutu wolnego. Doskonałe dośrodkowanie trafiło do Guercio, który pokonał Kobylaka i był już remis. Nie minęły dwie minuty, a stadion eksplodował, bo Wrocławianie zdobyli drugą bramkę, ale tej już sędzia nie mógł uznać z powodu spalonego. Ostatecznie więc mecz kończy się remisem. Wynik wydaje się sprawiedliwy, niedosyt u Wojskowych z pewnością jest. Z drugiej strony – zdobyli chociaż punkt i przede wszystkim przełamali się zdobywając we Wrocławiu bramkę. Teraz skupić się mogą na jutrzejszym meczu z Dritą i dopełnieniu formalności w kwestii awansu do fazy ligowej Ligi Konferencji.
Odzyskali, co stracili
Przed tygodniem wydawało się, że Korona wreszcie dopnie swego i zwycięży po raz pierwszy w sezonie, grając z przewagą zawodnika we Wrocławiu i zdobywając w końcówce bramkę. W doliczonym czasie Śląsk zdołał jednak wyrównać i świętowanie zostało odwleczone w czasie. Na szczęście dla Kielczan – jedynie o tydzień. Domowy mecz ze Stalą również miał nerwowy przebieg, gdzie w drugiej połowie Koronie udało się wyjść na prowadzenie po rzucie karnym, ale nie wytrzymali do końca spotkania bez straty bramki. Wyrównująca bramka Domańskiego po asyście Szkurina w 86. minucie mogła ich kolejny raz załamać, że znów się nie udało dowieźć. Zamiast załamywać rąk, piłkarze spięli się na ostatnie minuty i zostało im to wynagrodzone. To, co tydzień temu w doliczonym czasie stracili, tym razem odzyskali w domowym starciu. Błanik zdobył decydującą bramkę w doliczonym czasie gry i ostatecznie Korona zwyciężyła wreszcie w tym sezonie. Tak więc już jedynie Śląsk i Lechia nie zaznały smaku wygranego meczu.