OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Quo vadis Lechu?

Wiosenne słońce postanowiło obudzić mnie w sposób dość agresywny i bezprecedensowy, jakby chciało mi uświadomić, że ten dzień nie może być zmarnowany, że najwyższy czas podnieść się z łózka i chociaż… zasłonić okno. Mimo wszystko zdołałam odnaleźć w sobie choć trochę energii, by przemieścić się do kuchni i zaparzyć mocną, ożywczą kawę. Chociaż w ten sposób chciałam poprawić sobie humor, bowiem gdy schyliłam się nad kuchenką demony dnia minionego pochwyciły mnie swoimi lepkimi mackami wstrzykując mrok do mojej duszy. Przed oczyma stanęły mi obrazy z Łęcznej.

Po tym dramatycznym wstępie pragnę podkreślić, że wszystko ze mną w porządku, że tylko ciemne chmury znad Poznania przeniosły się ponad moje ciało i w żaden sposób nie jestem w stanie ich rozgonić. Zwłaszcza, że dzisiejszy poranek zaczęłam dość nietypowo. Wpadła mi w oko kompilacja poświęcona polskim komentatorom w akcji, w której to można było odnaleźć reakcje na sukcesy Lecha na arenie międzynarodowej. Była Austria Wiedeń, był Juventus Turyn… do pogłębienia kibicowskiej rozpaczy zabrakło jedynie Manchesteru City. Na szczęście mi go oszczędzono. Na domiar „złego” późniejsza informacja o ponownym angażu Zielińskiego przelała czarę goryczy. Wszystko wraca. Do Ekstraklasy wrócił Michniewicz, na nowo budowę klubu rozpocznie również były szkoleniowiec „Kolejorza”. Czy tylko takie powroty są możliwe w naszej rodzimej piłce?

Zimowy sen z opóźnionym zapłonem

Niedzielne ponad 1,5 godziny poświęcone na oglądanie starcia poznańskiego Lecha z Górnikiem Łęczna mogę uznać za całkowicie wyjęte z życia. I to nie z powodu faktu, iż pewnie w tamtej chwili powinnam była się uczyć. Po prostu dawno nie byłam świadkiem tak marnego widowiska. A zwykle nawet z najtragiczniejszego meczu jestem w stanie wykrzesać choć nutę optymizmu. Tu, nie było to możliwe. I na nic słowa, że gospodarze byli fenomenalnie poukładani pod względem organizacyjnym, na nic podkreślanie, iż ich stadion jest swoistą twierdzą, na nic teksty o zazębianiu się formacji. Mówimy o starciu drużyny, która otwarcie mówi, że walczy o Mistrza Polski. Postaram się odsunąć swoje własne odczucia na bok i skoncentrować się jedynie na suchym odbiorze tego „wydarzenia”. Tak bardzo suchym, że nie potrafię zrozumieć, jak można przez nie przebrnąć na trzeźwo. Lech bowiem nie zrobił absolutnie nic, by zagrozić swojemu rywalowi i pokazać mu, gdzie jest jego miejsce. I nie mam tutaj na myśli żadnej wyższości. Racjonalnie rzecz ujmując poznaniacy nie powinni mieć najmniejszych problemów z rozprawieniem się z podopiecznymi Szatałowa. Ekstraklasa opiera się jednak o strefę skrajnego irracjonalizmu.

Taki futbol powinien być zakazany

Lechici pokazali jak w piłkę nie powinno się grać i skutecznie odstraszyli tych wszystkich ludzi, którzy być może dopiero zaczęli przekonywać się do ekstraklasowych popisów. Jestem w stanie wybaczyć wszelkie braki jakościowe. Rozumiem, że nawet piłkarz, który za każdy występ inkasuje ogromne sumy pieniędzy może mieć słabszy dzień, że futbolówka to właściwie może odskoczyć i, że czasem piłka nie chce znaleźć się w siatce. To wszystko jasne, zupełnie naturalne. Przecież taki właśnie jest futbol: nieprzewidywalny. Nie jestem jednak w stanie pojąć kompletnego braku zaangażowania. Kiedyś gra w niebiesko-białych barwach była dumą, kiedyś herb Lecha kojarzył się z największymi sukcesami polskich drużyn w Europie, kiedyś piłkarze nie byli wkładami do koszulek. Inne określenie tutaj nie pasuje. Jakość jakością, ale Panowie, żeby nawet nie wyrwać do piłki? Żeby odpuścić pojedynki biegowe? Żeby właściwie cały mecz przechodzić, bo „i tak nie opłaca się ruszać”? Żeby później mieć czelność mówić o zaangażowaniu. Nie tędy droga. Zaangażowanie to widać w drużynie Błękitnych, od której biła futbolowa radość, którą rozpierała duma z tego, co mogą osiągnąć, która chciała cieszyć swoich kibiców. A tutaj? Tutaj na stadion przychodzą tysiące ludzi, a piłkarze nie są w stanie wywołać na ich twarzach uśmiechu. I co najgorsze, nikt nie jest w stanie powiedzieć, skąd wziął się taki marazm.

Zaraz usłyszę, że nie ma mnie przy drużynie, więc nie powinnam się wypowiadać na ten temat. Wiem jednak, że jeżeli piłkarz nie potrafi powtórzyć tego, czego nauczył się na treningach, w danym spotkaniu to tak naprawdę tego zwyczajnie nie potrafi. To wówczas coś szwankuje. Jakaś zębatka jest wykrzywiona. A takich zębatek w „Kolejorzu” jest co niemiara.

Nagła zmiana nastawienia

Weźmy jakikolwiek przykład z brzegu. Niech będzie chociażby Kasper Hamalainen. Pomocnik, który jest powoływany do reprezentacji swojego kraju, który gdy przychodził do naszej ligi naprawdę potrafił zaskoczyć niefrasobliwym zagraniem, założyć efektywną siatę, zerwać pajęczynę z bramki rywala. Teraz zalicza kilka kontaktów do przodu z piłką na mecz. KILKA. Nawet nie jest w stanie się z nią zabrać, bo zaraz ktoś mu ją wygarnie. Idźmy dalej. Darko Jevtić. Długa przerwa spowodowana kontuzją, możliwe wahania formy. Ale ponoć już wszystko jest z nim w porządku. Tak bardzo w porządku, ze potrafi się sam okiwać, że jego przegląd pola został drastycznie zawężony, że jest po prostu bezproduktywny, że Trałka musi się dwoić i troić, żeby wypełnić lukę. Już nie wspomnę o ciekawym przypadku Tomka Kędziory, którego wrzutki w pole karne nagle przestały być dokładne, nagle młody obrońca nie potrafi skutecznie dograć piłki do kolegi z drużyny.

Pompowany balonik ofensywy na rynku transferowym

Przemilczałabym transfery. Jest przecież Holman, którego frustracja osiągnęła po minionym meczu rezerw szczyt, gdy nawet nie pokwapił się, żeby wrócić na ławkę rezerwowych. Nie zapominajmy także o Kadarze, który jeszcze w lutym, w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” powiedział, że: „Jestem wart więcej (niż 450 tys. euro, przyp. red.). Lech zrobił dobry interes.”. Dziwne, że jego problem z przyjęciem piłki w newralgicznych sektorach boiska powoduje u mnie zawał serca. Zapomniałabym o sławnym Djoumie, który nawet nie łapie się do „osiemnastki” meczowej. Ten deal to jeszcze jestem w stanie zrozumieć: oferta last-minute, gracz testowany, najmniejsze zło.

Młodzi poznaniacy na ratunek?

Jeszcze jedna kwestia. Młodzież w Poznaniu. Młodzież tak chwalona i naprawdę zdolna. Wrzućmy na tapetę chociażby Serafina. Asysta II stopnia w debiucie z chorzowskim Ruchem, gdy otwierające podanie pomimo swojej długości okazało się być dokładne. Pójście do końca nawet jeśli płuca mają ochotę wydrzeć się z klatki piersiowej. Wdawanie się w pojedynki 1 na 1 nie bacząc na urazy. A mimo to w Łęcznej zobaczyliśmy Jevticia. Nie jestem w stanie zrozumieć tej logiki. No dobrze, jest jeszcze Zulciak. Strasznie sympatyczny gość, który odczuwał ogromną radość z tego, że w meczu z GKS-em mógł wyjść chociażby na te kilka minut. Nie zapominajmy o Sanockim. Ten młody i bardzo skromny chłopak w marcu został włączony do pierwszej drużyny Lecha i zaliczył całkiem niezłe 30 minut przeciwko Zniczowi Pruszków. Jego przypadku nie jestem w stanie zrozumieć: rzucają nim jednocześnie po Centralnej Lidze Juniorów i rezerwach. W jaki sposób ma się poczuć dobrze pracując z zespołem?

Psychiczna blokada

To wszystko skłania mnie do wyciągnięcia jednego wniosku. Lech ma jakiś problem. Ameryki nie odkryłam, to jasne. Źródła kłopotu należy upatrywać w mentalności poznaniaków. Im się zwyczajnie nie chce grać. Nie gryzą trawy, nie walczą o każdy centymetr boiska, nie pokazują zaangażowania na każdym kroku, nie potrafią pokazać jaj, gdy dzieje się naprawdę źle. Zresztą w ogóle też nie. Gdy te elementy są obecne, kibice są w stanie wybaczyć braki jakościowe. Z bólem serca, ale jednak. A w szeregach poznaniaków nie ma najmniejszych zalążków ducha walki. Uleciał gdzieś i nikt nie potrafi pokwapić się na jego poszukiwania. Podobnie to wygląda ze zbliżaniem się do piłki. Jakby nagle wyrosły jej kły, była jadowita. Kto wie, może i tak jest. Nic mnie już nie zdziwi.

W drużynie Skorży mentalność kuleje. Niby w mediach mówi się o wielkich aspiracjach, a jednak w żaden sposób nie jest to odwzorowane na boisku. Fermentu w szatni też ciężko upatrywać, bo jednak na zewnątrz wszystko wygląda wprost idealnie. Przy losowaniu połów Łukasz Trałka (jedyny piłkarz z podstawowej jedenastki, któremu nie jestem w stanie nic zarzucić) krzyczy do Macieja Gostomskiego, by ten pomógł mu z wyborem. Filmy kręcone przez LechTV także pokazują, że w drużynie panuje rodzinna atmosfera. To co tu jest nie tak?

Formacja wcale nie sformowana

Od strony technicznej ten psychiczny uszczerbek nabiera nowego znaczenia. Piłka swobodnie porusza się w obrębie strefy defensywnej, piłkarze przekazują ją sobie jak po sznurku, rozciągają na boki, a czasem któryś z bocznych obrońców wybiera się na obieg. Problem pojawia się później. Gdy już jakimś cudem dobrnie ona do środka pomocy, nikt nie wie co z nią dalej zrobić. Lech rozciąga, Lech marnuje czas na bezsensowne wrzutki albo Lech po prostu dochodzi do okolic „szesnastki” i rozkłada ręce. Do gry nikt się nie pokazuje, a sama ona jest prowadzona tak wolno, że II-ligowiec (tu bez urazy, II-ligowiec poznaniaków na głowę bije) jest w stanie się w niej połapać, do ofensywy wychodzi za mało zawodników. Podania są zbyt czytelne i rywal nie ma najmniejszych problemów, by je przeciąć. Wystarczy obejrzeć kilka meczów Lecha by dostrzec jedno. Powtarzalność. Nic więc dziwnego, że szkoleniowcy są w stanie tak łatwo go rozpracować.

Tak, kibice Lecha mają prawo być rozgoryczeni. Mają pełne prawo się prawdziwie załamywać widząc poczynania swojej ulubionej ekipy. Ekipy, która jest mocna w tym, co mówi, ale nie jest w stanie przełożyć tego na wydarzenia boiskowe. W „Kolejorzu” ma kto grać. Na papierze skład prezentuje się nad wyraz silnie i równo. Nawet mogłoby się wydawać, że ciężko o poszukiwanie jakichkolwiek słabych punktów poza nieskutecznym atakiem (nie jest nowością!). A mimo to koronkowe akcje nie istnieją, piłkarze nie są w stanie odegrać futbolówki na jeden kontakt, zaskoczyć, wnieść choć krztynę jakości w 90-minutowe występy. Tu nie ma kto ryknąć, kto pociągnąć do przodu, utrzymać drużynę w ryzach. Ci piłkarze są przy tym pozbawieni charakteru. To jedna z rzeczy niewybaczalnych.