Okres wakacyjny to dla fanów Ekstraklasy ciężki czas. Niby możemy podziwiać nasze drużyny w eliminacjach do europejskich pucharów, ale kosztem przekładania przez nich spotkań ligowych. Dlatego w ten weekend rozegranych zostały jedynie 7 spotkań. Zapraszam na ich krótkie podsumowanie w ramach MADEJki, czyliMagazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości!
Ten mecz musiał się tak skończyć…
Weekend rozpoczęliśmy w Kielcach, gdzie miejscowa Korona gościła Radomiak w prestiżowym dla obu drużyn meczu. Dotychczas gospodarze zawodzili, nie wygrywając jeszcze meczu. Goście z kolei grali aż nadto dobrze, notując serię bez przegranej. Co więc musiało się stać w tym starciu? Oczywiście – przełamanie wszystkich serii za jednym zamachem. Korona rozegrała świetny mecz, doskonałą bramką popisał się Błanik, który ustrzelił dublet jeszcze w pierwszej połowie, gdy trafił ponownie do siatki, tym razem z rzutu karnego. Radomiaka praktycznie nie było w pierwszych 45 minutach. Po przerwie trochę się obudzili, ale nie zdołali zdobyć choćby bramki wyrównującej. Powiększyć dorobek udało się za to Koroniarzom po ładnej akcji, którą wykończył Sotiriou. Pewna wygrana, radość na trybunach – cudowny początek weekendu dla fanów z Kielc. Ciekawe tylko, jaką wersję drużyny zobaczymy w kolejnym spotkaniu, gdzie zmierzą się z Mistrzem Polski.
… ten za to tak, jak się skończył, nie miał prawa!
Drugie piątkowe spotkanie to spotkanie Górnika Zabrze z Bruk-Betem, który w kadrze ma kilku zawodników, związanych niegdyś ze śląskim klubem, nie wspominając o postaci Marcina Brosza, który przez kilka lat trenował Zabrzan. Spora przewaga gospodarzy od początku spotkania nijak przekładała się na efekt bramkowy. Jeden z nielicznych wypadów do przodu gości skończył się od razu bramką, a trafił do siatki Fassbender. O wielkich nerwach w szeregach gospodarzy nie było mowy, bo mecz mimo złego wyniku wyglądał z ich strony całkiem korzystnie. Bramki dla Górników wydawały się jedynie kwestią czasu. Ten jednak mijał, a wciąż po ich stronie było „0”. Tak też pozostało już do końcowego gwizdka. Beniaminek po wysokiej wygranej w Białymstoku, zdobywa kolejny wyjazdowy skalp! Pokazuje tym, że wcale nie będzie można ich lekceważyć w tym sezonie!
Powrót wyjazdowego koszmaru z buziakiem w tle
U siebie twierdza, na wyjeździe bryndza – gdyby zadać fanowi Ekstraklasy taką zagadkę, łatwo byłoby rozszyfrować mu, że chodzi o Pogoń Szczecin. Trzeci wyjazd w tym sezonie, druga porażka. Tym razem uznać Portowcy musieli wyższość beniaminka z Gdyni. Mecz zaczął się po ich myśli, bo to goście strzelili pierwszą bramkę, a konkretnie Loncar w 38. minucie. Nie udało się dowieźć prowadzenia do przerwy, bo w doliczonym czasie pierwszej połowy wyrównał Kerk. W drugiej połowie, idąc śladem pierwszej, najważniejsze wydarzenia działy się w ostatnim kwadransie. Pogoń miała szansę na ponowne wyjście na prowadzenie, ale karnego nie wykorzystał Koulouris. Tydzień temu nie zagrał, zgłaszając uraz, później właściciel Pogoni nieugięty stwierdził, że Grek wypełni kontrakt w Szczecinie i będzie mógł odejść za darmo, nie ma zamiaru go sprzedawać. Teraz już zagrał, ale w kluczowym momencie zawiódł. Skomplikowana sytuacja, ciekaw jestem, jak się to wszystko rozwinie w perspektywie całego sezonu – czy Koulouris wróci na strzelecką drogę? Niestrzelony karny to jedno, konsekwencje tego wydarzenia zemściły się błyskawicznie. Dwie minuty po tym, jak mogło być 1:2, wynik wskazywał dokładnie odwrotnie. Piękną bramką popisał się Jakubczyk, który w przeszłości był zawodnikiem Pogoni. W przypływie ekscytacji po zdobyciu bramki z byłym klubem, który go „wypluł”, nie dając większych szans na grę, podbiegł do ławki rezerwowych gości i posłał słodkiego buziaka, wywołując niemałe zamieszanie, zarówno na boisku, jak i po meczu w mediach. Według mnie to jest również sól piłki – takie właśnie smaczki, drobne gesty. Przecież nie każdy piłkarz musi przepraszać były klub po strzeleniu im bramki, szczególnie, gdy nie dano mu w nim szans i zaufania. Nie było to niegrzeczne, choć sam piłkarz po meczu przeprosił w internecie za swoje zachowanie. Czy to wymagało przeprosin? Kwestia oceny indywidualna, moim zdaniem niekoniecznie. Mecz to też emocje, które czasem ponoszą piłkarzy, nie tylko kibiców na trybunach.
Podział punktów z kontrowersjami
Widzew w spotkaniu domowych gościł drużynę lidera Ekstraklasy – Wisłę Płock. W pierwszej połowie spotkanie było wyrównane, a obie ekipy zdobyły po bramce. Ich strzelcy nie byli żadną niespodzianką – świetną formę na początku sezonu potwierdzili najpierw Sekulski u gości, a po paru minutach Shehu dla gospodarzy. To, co najbardziej kontrowersyjne, wydarzyło się w drugiej połowie. Mariusz Fornalczyk był (no właśnie, czy na pewno?) faulowany w polu karnym gości i sędzia Kwiatkowski wskazał na jedenasty metr. Po interwencji VARu, który przywołał go do monitora, zmienił decyzję, wywołując wściekłość wśród fanów i piłkarzy Widzewa. Sytuacja nie przeszła bez echa w mediach, czy programach, gdzie omawiane są spotkania Ekstraklasy. Opinii na ten temat jest mnóstwo, zarówno tych za, jak i przeciw. Skoro jednak tyle ta sytuacja wywołała emocji i skrajnych wniosków, to czy VAR miał prawo interweniować? W założeniu miał wyjaśniać sprawy zero-jedynkowe, a tu widocznych jest wiele interpretacji tego, co w polu karnym zaszło… W każdym razie jedenastki nie było, jak również i kolejnych trafień, a drużyny podzieliły się punktami. Goście zachowali pozycję lidera, a Widzew wskoczył na czwartą lokatę.
Meczycho w Białymstoku!
To spotkanie miało dosłownie wszystko! Hitowo zapowiadający się mecz pomiędzy Jagiellonią, a Cracovią zdecydowanie nie zawiódł! Kolejny raz świetnie u Pasów zaprezentował się Stojilković, którego ustwienie, przepchanie Kobayashiego na środku boiska i samotny bieg na bramkę Abramowicza zakończył się otwarciem wyniku w 15. minucie. Jagiellonia odpowiedziała w mgnieniu oka, a na tablicy strzelców zapisał się Pietuszewski po kapitalnym uderzeniu sprzed pola karnego. Mają o czym myśleć w Krakowie, bo stracona bramka jest niemal kalką tej strzelonej im w domowym meczu z Lechią przed tygodniem. Nic sobie jednak Pasy nie zrobiły ze straconej bramki i gdy spiker ogłaszał strzelca wyrównującej bramki, a kibice nie zdążyli skandować jego nazwiska, ich drużyna z powrotem przegrywała po bramce Kakabadze, co ciekawe, strzelonej głową. Mam wrażenie, że kluczowe wydarzenie dla całego spotkania miało miejsce tuż przed przerwą. Cracovia otrzymała rzut karny i mogła odskoczyć na dwie bramki przewagi. Tu jednak pojawiła się zaskakująca decyzja – do jedenastki podszedł Maigaard. Zrozumiałe, że taka była hierarchia w zeszłym sezonie i została przez nowego trenera utrzymana, ale dlaczego akurat on? Do poprzedniej jedenastki podszedł Hasić i zrobiłby to pewnie ponownie, gdyby nie kontuzja. Dlaczego jednak tym drugim nie był Stojilković? Szwajcar zaczął sezon kapitalnie, jest napastnikiem, ma pewność siebie. Uważam, że byłby zdecydowanie pewniejszym strzelcem. Trochę pewnie przemawia przeze mnie fakt, że mam go w składzie Fantasy Ekstraklasy, ale byłoby to obiektywnie ujmując najrozsądniejsze rozwiązanie. A tak Duńczyk nie trafił i Pasy musiały zadowolić się jednobramkowym prowadzeniem. Jak się okazało po przerwie, była to zdecydowanie zbyt mała zaliczka, aby myśleć o wywiezieniu choćby punktu z Podlasia. Sytuację skomplikował najpierw rzut karny dla gospodarzy, skrzętnie wykorzystany przez Pululu, a potem czerwona kartka dla Perkovicia, po której goście całkiem się posypali, a na boisku królowała jedynie Jaga, urządzając sobie trening strzelecki przed kolejnymi wyzwaniami w Europejskich Pucharach. Do bramki trafiali jeszcze trzykrotnie, a na listę strzelców wpisali się odpowiednio: Romanczuk, Pozo (debiutancki gol) i Rallis.
Cuda ogłaszają – Legia strzela po rzucie rożnym!
W niedzielny wieczór, po blamażu na Cyprze z Larnacą, do ligowego spotkania z GKSem Katowice przystępowała Legia. Mecz miał być pokazem siły i wlaniem nadziei w serca fanów Wojskowych, ale również tych, trzymających kciuki za wszystkie nasze drużyny w Europie. Założenie było proste – wygrać zdecydowanie i wysoko, aby udowodnić sobie, że porażka 1:4 w pierwszym meczu będzie do odrobienia w czwartkowym rewanżu. Teoretycznie trafił się odpowiedni rywal do takich celów, bo GKS po sprzedaniu Repki i Bergiera kiepsko zaczął sezon, zdobywając zaledwie jeden punkt w trzech meczach. W Warszawie zaczęli jednak od mocnego uderzenia i stworzyli sobie kilka naprawdę dobrych sytuacji, ale za każdym razem w bardziej, czy mniej ekwilibrystyczny sposób Legię ratował Tobiasz. Wszystko układało się pod bezbramkowy remis do przerwy, ale wtedy to Legia wywalczyła rzut rożny. Dla kibiców Wojskowych ten stały fragment gry od dłuższego czasu był synonimem zerowego zagrożenia, bo po prostu Legia po kornerach nie strzelała bramek. W niedzielę nastąpiło jednak przełamanie i po dośrodkowaniu i zgraniu piłki przez Jędrzejczyka do bramki trafił Wszołek. Goście mogli się zdziwić, sami pewnie nie zakładali, że akurat w ten sposób bramkę stracą. Po przerwie mecz był wyrównany, choć Legia była aż nadto spokojna, jak na prowadzenie zaledwie jednym golem. Zemściło się to na nich okrutnie w 84. minucie, kiedy po wstrzeleniu piłki w pole karne mocno i z pierwszej piłki prosto do bramki uderzył Nowak. W szeregach gospodarzy zaczęły się wkradać nerwy – w domowym meczu z Arką remis, z GKSem remis? Nie takiego początku sezonu chciano w Warszawie, gdzie wciąż marzą i wierzą w odzyskanie mistrzowskiego tytułu. Na ich szczęście piłkarze zaprezentowali piorunującą końcówkę! W piątej z sześciu doliczonych minut bramkę na 2:1 zdobył Jędrzejczyk, a stadion eksplodował. Nie dość, że padła ważna bramka, to akurat jej strzelcem okazał się Jędza. Gdy już goście postawili na atak w ostatniej minucie, zostali skarceni po stracie piłki i trzecią bramkę zdobył Morishita, który niedzielny mecz zaczął na ławce. Dzięki zwycięstwu Legia awansowała na drugie miejsce z trzema punktami straty do Wisły Płock, która jednak zagrała jeden mecz więcej od Wojskowych.
Lechia znaczy bramki!
1:2, 3:4, 2:2 – tak przed poniedziałkowym meczem przedstawiały się dotychczasowe wyniki Lechistów w Ekstraklasie. Jeden zdobyty punkt, gdzie wciąż po karze ujemnych pięciu daleko było do wyjścia choć na zero. Takie ofensywne nastawienie drużyny skutkuje jednak tym, że aż chce się włączyć telewizor i obejrzeć ich spotkanie. Nawet, gdy zaplanowane zostało na poniedziałkowy wieczór – niezbyt atrakcyjny termin… We wczorajszym meczu podejmowali Motor Lublin, któremu również takie szalone wyniki nie są obce. Spotkanie rozpoczęło się – zgodnie z oczekiwaniami – od mocnego uderzenia. Już w 3. minucie Lechia wyszła na prowadzenie po bramce Viunnyka. Asystował niezawodny Bobcek. Udany początek gospodarzy został jednak brutalnie zweryfikowany jeszcze w pierwszej połowie. W 20. minucie wyrównał Czubak. Ta bramka została jeszcze anulowana z powodu spalonego, ale były zawodnik Arki dopiął swego 18 minut później. Do bramki po kilku minutach dołożył asystę, a Motor wyszedł na prowadzenie po uderzeniu Rodriguesa. Ostatnie słowo pierwszej części należało do Lechii. Bobcek zazdrościł Czubakowi i również do asysty dołożył trafienie. Wysoki wynik do przerwy był świetną prognozą na drugą połowę. Może nie padły w niej aż 4 gole, ale obie drużyny dołożyły po jeszcze jednym i zakończyli mecz podziałem punktów, który nie uszczęśliwia tak naprawdę żadnej ze stron. Kto jednak poświęcił czas, aby obejrzeć to starcie, z pewnością nie żałuje!