Bardzo owocna w gole była zakończona w poniedziałek kolejka PKO Bank Polski Ekstraklasy. 33 bramki to wynik imponujący, ale wraz z nimi spotkania były pełne dramaturgi. Zapraszam na podsumowanie dziewiątej kolejki sezonu w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Wbrew statystycznej logice
Inauguracja kolejki odbyła się w Grodzisku Wielkopolskim, gdzie swoje mecze rozgrywa Warta. Przyjmowała ona w roli gospodarza Zagłębie. Mecz początkowo układał się tak, jak można się było tego spodziewać i jak nakazywały wszelkie ligowe statystyki. Otóż był mecz walki, bez klarownych sytuacji bramkowych, jak to w przypadku tych drużyn bywa w tym sezonie. Trzeci kwadrans pierwszej połowy jednak odwrócił zdecydowanie tendencję i już ku zaskoczeniu było bardziej ofensywnie, a przede wszystkim zaczęły padać bramki. To nieoczywiste, bo przed kolejką te dwie drużyny należały do najmniej bramkowych drużyn w stawce. Najpierw ukłuli gospodarze po składnej akcji i wykończeniu do pustej bramki Grzesika. Po paru minutach odpowiedzieli goście za sprawą Doleżala, wykorzystującego dobre dośrodkowanie Łakomego i własne warunki fizyczne. W drugiej połowie podopieczni Stokowca poszli za ciosem, choć strzelona przez nich bramka musi iść na konto całej gry obronnej Warty, która jedną przegraną przebitką dopuściła do sytuacji 3 na 1, a taką dysproporcję Lubinianie potrafili wykorzystać. Powracający do składu na dobre po kontuzji Zrelak był nadzieją Poznaniaków na dobry wynik, ale zawiódł w najprostszej sytuacji, kiedy po głupiej stracie nie trafił praktycznie do pustej bramki. Nie zabrakło mu jednak czasu do rehabilitacji i parę minut później ucieszył kibiców, czym ustalił wynik meczu na 2:2.
Tydzień czasu – dwa różne oblicza
Ostatnia kolejka przyniosła kibicom Cracovii sporo radości – rozgromili wręcz Raków u siebie aż 3:0, nie pozostawiając żadnych argumentów do negocjacji typu „mieli szczęście”, „uratował bramkarz”. Wspominałem też, że akurat z Rakowem grać lubią i może to być pojedynczy wybryk. Wynik meczu z Widzewem zdaje się tę tezę potwierdzać, a raczej wyklarować stwierdzenie, że Pasy nie są tak dobre, jak tydzień temu, ale też nie aż tak słabe, jak w piątek w Łodzi. Mecz ten Widzew zaczął tradycyjnie dla siebie, czyli od ataków, ale tym razem bardzo szybko przekłuli to na bramkę, bo już w 4. minucie. Nikt nie sforsował obrony Cracovii tak szybko w tym sezonie. Jako ciekawostkę dodać warto, że strzelec gola – Dominik Kun – czekał na kolejną bramkę w Ekstraklasie dokładnie 6 lat, co do dnia. Poza tym pierwsza połowa była trochę rwana z powodu przerw w grze, a to spowodowanych pirotechniką, a to faulami zawodników. Druga odsłona rozpoczęła się analogicznie do pierwszej i także jej skutek był identyczny. Tym razem po zagraniu ręką Widzew dostał rzut karny, który został wykorzystany bez problemu. Wtedy trener Pasów zarządził zmiany w składzie. Rozruszały one trochę drużynę, zaczęli być równorzędnym przeciwnikiem, ale już do końca meczu nie udało się im pokonać Ravasa. Cracovia więc szykuje swoim kibicom istne koło fortuny – nigdy nie wiesz, czego się spodziewać i jaką formę drużyny zobaczysz na boisku, wybierając się na stadion, czy zasiadając przed telewizorem.
Ugrzęźli na dobre
Lechia Gdańsk ma swoje problemy, ale chyba nikt nie spodziewał się, że doprowadzą one aż do takiego rozmiaru kryzysu, gdzie zamykają tabelę i naprawdę ciężko o jakikolwiek optymizm, jeśli po takiej pierwszej połowie meczu we Wrocławiu, to Śląsk okazał się zwycięski. Był to bowiem mecz dwóch połów. Na początku meczu dominowała Lechia i potrafiła to udokumentować, ale wsparła się pomocą Janasika, który strzelił bramkę samobójczą. Jednak optyczna przewaga była po stronie tegorocznych pucharowiczów. Ciężko było szukać jakichkolwiek optymistycznych przesłanek u gospodarzy, że jakoś odwrócą losy meczu, wszakże w chwili obecnej wstyd trochę przegrywać takie mecze, jeszcze u siebie, jeśli własna sytuacja nie jest kolorowa. Sztuka jednak im się udała, a walnie przyczynił się do tego Erik Exposito, który w momencie totalnej beznadziei przywrócił ją bardzo precyzyjnym strzałem zza pola karnego, z którym nie poradził sobie Kuciak. Bramkarz Lechii parę minut później również nie poradził sobie sam ze sobą, bo przy rzucie rożnym sfaulował w głupi sposób i sędzia musiał podyktować rzut karny. Tam jednak okazał się sprytniejszy od Hiszpana i obronił jego strzał. I tak jednak dopuścił do straty drugiej bramki, bo źle piąstkował piłkę po wrzutce w pole karne, przez co ta go minęła, a Poprawa skierował piłkę do bramki. Trwa więc niemoc Gdańszczan, którzy okopują się na dole tabeli i nie widać zbytnio perspektyw. Śląsk za to bez fajerwerków, ale zdobywa ważne punkty, bo obecna tabela jest tak spłaszczona, że 3 punkty więcej/mniej i już zamiast o puchary, włączasz się do walki o utrzymanie.
Widoczny brak Wolskiego
Ile czasem może znaczyć jeden zawodnik w kreacji gry całej drużyny pokazała Wisła, która musi uporać się z tą stratą po głupim i niebezpiecznym zagraniu Wolskiego, po którym wyleciał przed tygodniem z boiska. Już wtedy widoczna była różnica w grze bez niego, ale naturalnie grali jednego mniej przez część meczu, więc nie było to aż tak wyraźne. Teraz jednak w meczu z Radomiakiem trener Stano musiał ułożyć cały plan na spotkanie już bez Rafała. Patrząc na przebieg meczu i wynik – zdecydowanie nie znalazł recepty. Piłkarze gospodarzy mieli ułatwione zadanie w defensywie, bo zawsze niebezpieczna i nie grająca jednym schematem ofensywa Płoczczan, teraz okazała się łatwiejsza do kontrolowania. Wystarczyło tylko odłączyć Davo i już problem rozwiązany – Wisła bez strzału w pierwszej połowie! Radomiak pokusił się o bramkę – po odbiciu piłki od Rzeźniczaka, ta trafiła do bramki Gradeckiego. W drugiej połowie szybko dołożyli drugą bramkę i już mecz był pod kontrolą do końca. Niby goście mieli piłkę, wymieniali ją między sobą, ale zbyt wiele z tego nie wynikało. Radomiak miał jeszcze okazje, aby to zwycięstwo było bardziej okazałe, ale uratowała gości poprzeczka, a po strzale Abramowicza Gradecki.
Małe Derby Śląska okazałały się Wielkie
Co to był za mecz! Już cała otoczka wokół, wbijane szpilki na social mediach przez Piast, Podolskiego, podnosiły temperaturę meczu. Najbardziej jednak zadbali o to sami piłkarze. Kądzior udowodnił kolejny raz, jak dobrze mieć go w swojej drużynie. Gliwiczanie rozpoczęli mecz od mocnego uderzenia z dwóch stałych fragmentów gry – w kwadrans załatwili sobie dwubramkowe prowadzenie. Szybko, bo po dwóch minutach odpowiedział Janża, zmniejszając stratę, a jeszcze do szatni gola zdobył Krawczyk z karnego i był remis, a Piast w pierwszej połowie wymienił zaledwie około 50-60 podań. Kiedy przebieg meczu wskazywał, że odrabiający straty Górnik pójdzie za ciosem, w 49. minucie ponownie przypomniał o sobie Damian Kądzior, ale tym razem jako strzelec, nie asystent. I przyznać muszę, że zrobił to w super sposób, precyzyjnym strzałem pokonując bramkarza. Festiwal bramkowy trwał więc w najlepsze, ale potem licznik się zatrzymał na 5 bramkach, choć okazje do kolejnych trafień były. Kiedy już wszystko zmierzyła ku nieszczęśliwemu dla Zabrzan końcowi, nastąpił kolejny zwrot wydarzeń. Mosór faulował hasającego po lewym skrzydle Janżę, zrobił to na tyle brutalnie, że otrzymał czerwoną kartkę, a obrońcę gospodarzy musieli znosić na noszach. Była to końcówka doliczonego czasu gry, trener Gaul wykorzystał wszystkie zmiany, więc kończyliśmy mecz 10 na 10. I w tej minucie właśnie zdarzyło się to – zamieszanie w polu karnym po dośrodkowaniu, dwóch piłkarzy Górnika minęło się z piłką, nie mogąc skierować jej do pustej prawie bramki i wnet Jensen piętką zapakował pod poprzeczkę i mecz skończył się remisem 3:3. Jeśli Derby mają rządzić się swoimi prawami, to oby jak najczęściej to były takie prawa, jak te w sobotni wieczór w Zabrzu!
Remis wpisany w rywalizację
Statystyki są dla dociekliwych, ciekawych świata, ale w sporcie nie zawsze grają pierwszą rolę. Jaki w końcu miałby sens sport, gdyby zawsze wygrywał statystycznie lepszy? Coś jednak jest w rywalizacji Miedzi z Koroną, że we wszystkich oficjalnych meczach były remisy – 0:0 albo 1:1. W niedzielne wczesne popołudnie skończyło się więc tak, jak „musiało”, czyli podziałem punktów. Różnica tylko taka, że tym razem obie drużyny wykazały się mocniej w ofensywie, strzelając po dwie bramki. Jak na ironię losu, takie rozwiązanie nie satysfakcjonuje nikogo, bo 1 punkt Miedzi nie pomaga w obecnej sytuacji, a i Korona chciała w bezpośrednich pojedynkach z beniaminkami szukać zwycięstw, aby mieć w miarę bezpieczną sytuację w tabeli. Bliższa wygranej w tym meczu była Miedzianka, która dwukrotnie wychodziła na prowadzenie. Za każdym razem nie potrafiła utrzymać w ryzach defensywy i pozwała gościom na stwarzanie zagrożenia pod bramką, co podopieczni Ojrzyńskiego wykorzystywali.
Stracone zwycięstwo w końcówce
Ci, którzy spodziewali się mocnych rotacji w składzie na mecz ligowy Mistrzów Polski mogli się zdziwić. W końcu w czwartek po szalonym meczu w Hiszpanii ulegli Villarealowi 3:4, więc logika ekstraklasy nakazywała spodziewać się zmian. John Van Den Brom wystawił mocną jedenastkę, która miała walczyć w Szczecinie o zwycięstwo. Plan się nie sprawdził, bo już w pierwszych 10 minutach stracili bramkę, a katem Kolejorza okazał się Kowalczyk. Co jednak potrafi podstawowy skład, a dokładniej napastnik, pokazał Ishak. Wykorzystał on niezdecydowanie obrońców Pogonii, gdzie nie wiedzieli, który ma wybijać piłkę, więc Szwed ich pogodził i sam piłkę strzelił, ale do bramki i był do przerwy remis. Druga połowa rozpoczęła się od trzęsienia ziemi – tym razem Ishak schodząc na skrzydło zabawił się w skrzydłowego, podając piłkę w pole zaliczył asystę przy bramce Skórasia. Wszystko zmierzało w dobrą dla Lechitów stronę, mecz się układał, czwarte zwycięstwo z rzędu na wyciągnięcie ręki, tym bardziej cenne, że wywalczone na ciężkim terenie w Szczecinie. Najpierw jednak w doliczonym czasie gry z boiska wyrzucony został Barry Douglas, a właściwie w ostatnim akcencie meczu z rzutu karnego wyrównał Drygas. Przed meczem niekoniecznie, ale zważając na okoliczności – kibice gospodarzy mogą być zadowoleni. W odwrotną stronę ma się to w Poznaniu. Kryzys wydaje się zażegnany, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia i naprawdę może boleć strata 2 punktów w taki sposób. Szczególnie, że zwycięstwo wywindowałoby Kolejorza blisko topowych miejsc, a do rozegrania jeszcze mają jeden zaległy mecz.
Raków potwierdza wysokie aspiracje
Z powodu przełożenia dwóch meczów, długo w tabeli Raków znajdował się gdzieś w środku stawki. Odrabiając jeden zaległy mecz i wygrywając go, nagle znajduje się już w czubie tabeli, a gdyby wygrał drugi z nierozegranych w terminie meczów, byłby liderem. Z takiej niewinnej pozycji startując, już można powiedzieć, że nie żartują i faktycznie mają chrapkę na mistrzostwo. Zdaje się to potwierdzać również mecz z Legią, gdzie na początku nie działo się zbyt wiele, bo obaj trenerzy skupili się na destrukcji i ograniczeniu błędów do minimum. Gdy ten jednak się przytrafił, to skutek był opłakany. Faul w polu karnym i jedenastka dla Rakowa. Podszedł do niej Ivi i pewnie pokonał Tobiasza. Zwiastowało to bardziej otwarte spotkanie w drugiej połowie, gdyż Legia już nie miała czego bronić, a taka ofensywna gra to woda na młyn Częstochowian. I faktycznie tak było, gdyż jak już Raków się rozkręcił, to nastrzelał Legii aż 4 bramki, a nawet 5, tylko nie uznano jej z powodu spalonego. Dobrą zmianę dał w meczu Bartosz Nowak, który 4 minuty po wejściu cieszył się z trafienia, a potem jeszcze dołożył kolejne. Akces do gry w pierwszym składzie zgłosił swoim golem Fabian Piasecki, który chciałby wygryźć Gutkovskisa, który nie popisał się w tym meczu. W dodatku z kompromitującej sytuacji, gdzie z dwóch metrów nie potrafił trafić do pustej bramki ochronił go sędzia, pokazując po akcji spalonego. Ekipa Papszuna dogoniła Legię już na 1 punkt i nie wygląda, jakby miała zboczyć z kursu na szczyt tabeli.
Powtórka z rozrywki
Rozregulowała się gra Stali na wyjazdach. O ile początek sezonu był całkiem pod tym względem udany – choćby zwycięstwo w Poznaniu – tak teraz tendencja jest niepokojąca. Ostatni wyjazd to 0:4 w Gliwicach i odblokowanie Wilczka, zaliczającego hattrick. W poniedziałek zadbano o promocję hiszpańskich zawodników, bo na koncert zaprosili Imaz i Gual. Mecz skończył się ponownie wynikiem 0:4 z perspektywy Stali. Lepiej było te 2 mecze przegrać wysoko, nić zaliczyć 5 małych porażek. Jagiellonia uwolniła w tym spotkaniu swój potencjał ofensywny, a do efektywności dołożyła efektowność, gdyż jedna z bramek Imaza została zdobyta strzalem z przewrotki. Ciekaw tylko jestem, jak Jaga pokaże się znów na tle trudniejszego przeciwnika. Bo o Stal jestem spokojny, że wszystko się unormuje i wrócą do lepszej gry także na wyjazdach.