Lubiany przez trenerów, niekoniecznie kibiców, pragmatyzm, zawitał w tej kolejce na kilku stadionach. Jak skończyło się to dla drużyn, które tak postanowiły rozegrać swój mecz? Zapraszam na podsumowanie dwunastej kolejki sezonu w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Raków zwycięski w zaległym meczu
Powoli odrabiane są mecze, które polskie kluby przekładały z powodu gry w eliminacjach europejskich pucharów. Na zero w czwartek wyszedł już Raków. Grał on mecz w Gliwicach, gdzie Piast złapał w ostatnim czasie zadyszkę. Mimo nienajgorszej gry drużyny Fornalika, ta po prostu mało punktowała, w efekcie czego niebezpiecznie zbliżała się do strefy spadkowej. Spotkanie z drużyną, mającą aspiracje mistrzowskie nie zwiastowało niczego dobrego. Jednak sam mecz pokazał, że mimo braku Kądziora, głębia składu pozwala na przeciwstawienie się drużynie Papszuna. Spotkanie było wyrównane, swoich szans nie wykorzystali zarówno gospodarze, jak i goście. W doliczonym czasie drugą żółtą kartkę zobaczył powracający do składu po kontuzji Petrasek. I kiedy wydawało się, że skończy się to podziałem punktów, który byłby chyba sprawiedliwy, to sprokurowany rzut wolny Częstochowianie potrafili zamienić na bramkę w 100. minucie meczu. Strzelcem bramki Fran Tudor. Dopiero 1/3 sezonu, więc nie ma sensu używać wielkich słów, ale właśnie takimi meczami, gdzie nie idzie, są przeciwności losu, zdobywa się mistrzostwo…
Najlepsze na początek
Rzadki to widok, kiedy kolejka Esktraklasy bierze nas na najwyższe obroty już w piątkowe popołudnie. Wiadomo przecież, że te najciekawsze mecze zarezerwowane są na piątkowe i sobotnie wieczory, czy niedzielne popołudnie. Tym razem los (a raczej piłkarze) spłatał figla. Zdecydowanie Meczycho przez wielkie „M” zaprezentowali nam piłkarze Stali i Pogonii. Od początku wzięli na karuzelę piłkarze Pogoni, gdzie w pierwszych minutach pomknął skrzydłem Almqvist, podryblował, dograł do Grosickiego, który zamienił sytuację na bramkę i Pogoń szybko objęła prowadzenie. Nic z tego nie robili sobie jednak podopieczni Majewskiego, którzy szybko odpowiedzeli za sprawą Hiszpańskiego, a jeszcze przed przerwą bramką do szatni popisał się Hamulić. Holender znalazł się podobno na celowniku Rakowa, co ma sens, biorąc pod uwagę pożądane przez Papszuna warunki fizyczne oraz skuteczność w drużynie kalibru Stali. Nie poprzestał on na bramce i w drugiej połowie dołożył kolejne trafienie po kapitalnej akcji, gdzie przebiegł i przedryblował kilku piłkarzy przez pół boiska i po długim rogu uderzył tak, że Stipica nie mógł nic zrobić. Wydawało się, że dwubramkowe prowadzenie będzie ciężko Portowcom odrobić. Prąd podłączyć im mógł Kasperkiewicz, który wyleciał z boiska (najpierw pokazana żółta kartka została zweryfikowana na czerwoną po interwencji VARu). Tak z resztą sprawy wyglądały, bo grając w przewadze kontaktowego gola zdobył Biczachczjan. Dał tym sygnał do ataków swojej drużynie. Nie zdążyli oni jednak założyć zamka na połowie rywali, a kolejną bramkę dla gospodarzy zdobył Gerbowski. I to jaką! Piękne uderzenie w okienko bramki. To już wyjaśniło całkowicie ten szalony mecz, gdyż Portowcy nie zdołali podnieść się po kolejnym ciosie i przegrali mecz 2:4, ale na pocieszenie dla nich fakt, że byli aktywnymi uczestnikami super meczu.
Niedosyt
Po takim rozpoczęciu kolejki, apetyty urosły jeszcze bardziej na wieczorny mecz Jagiellonii z Wisłą Płock – drużyn, grających ofensywnie i strzelających najwięcej bramek spośród całej ligi. Z jednej strony duet Imaz-Gual, z drugiej (powracający) Wolski-Davo. Obie drużyny jednak nie mogły się zgrać i najpierw to Jaga nie istniała w pierwszej połowie, a po zmianie stron zniknęła Wisła. „Swoją” połowę goście naznaczyli bramką Davo, który uderzył i pokonał bramkarza, lecz piłka po strzale odbiła się jeszcze rykoszetem. Widoczne było, że drużyna pewniej czuje się, gdy na boisku hasa Wolski. Było łatwiej i z kim poklepać piłkę. W drugiej połowie obudzili się gospodarze i to oni częściej atakowali. Podopieczni Stolarczyka również wykorzystali rykoszet, a nawet dwa, dzięki czemu w nieoczekiwanej sytuacji znalazł się Imaz, który futbolówkę zdołał skierować do bramki. Tym sposobem mecz kończy się remisem, sprawiedliwym i chyba w miarę zadowalającym obie strony. Jaga już od ośmiu meczów jest niepokonana, a ostatni raz przegrała w dramatycznych okolicznościach i ostatniej akcji meczu z Radomiakiem, kiedy kończyli mecz w dziewiątkę. Wisła z kolei pokazuje, że zjazd formy udało się zatrzymać, teraz tylko pozostaje skupić się, aby tendencja okazała się wzwyżkowa w najbliższych kolejkach.
To Śląsk tak potrafi?
Gdyby zrobić ankietę wśród kibiców, którego zespołu brakowałoby im najmniej albo po prostu który ogląda się najciężej, to Śląsk byłby z pewnością w czołówce klasyfikacji. Jego ostatnie mecze nie były okraszone ciekawymi akcjami, czy emocjami. Nadeszła jednak sobota i mecz z Górnikiem. Trener Djurdjević dokonał trzech zmian w składzie. Przede wszystkim zasiadł na ławce Szromnik, będący zdecydowanie pod formą, a w bramce zastąpił go Leszczyński. Z powodu kontuzji Konczkowskiego i Janasika na prawym wahadle zagrał Bejger, który okazał się świetnym wyborem. Pierwsza połowa to pokaz siły i poukładanej gry Śląska. Górnik nie potrafił się przeciwstawić tak grającej drużynie rywali. Wychodziło im praktycznie wszystko – kreacja gry, defensywa, ustawienie. Przyniosło to dwubramkową zaliczkę do przerwy. Kibice, którzy postanowili sobotnie popołudnie spędzić na stadionie mogli być zadowoleni. W przerwie trener Gaul dokonał dwóch zmian i na boisko wpuścił Mvondo i Włodarczyka, co odmieniło trochę optykę meczu. Przede wszystkim najpierw faulowany był w polu karnym ten pierwszy, a drugi zamienił jedenastkę na bramkę. To zachęciło do bardziej zdecydowanych ataków, a Śląsk już nie był taki pewny siebie, jak przed przerwą. Goście dążyli do bramki wyrównującej, ale ostateczne ciosy zadał Śląsk w doliczonym czasie, gdzie po prostu skontrowali odsłoniętych i ryzykujących Zabrzan i dołożyli jeszcze dwie bramki, kończąc spotkanie okazałym zwycięstwem 4:1. Chciałoby się spytać – Śląsku, dlaczego tak rzadko mamy okazję oglądać Ciebie w takiej odsłonie?
Wciąż pragmatyczni
Kiedy do Warszawy przyjechała Warta, nie spodziewałem się wielkiego meczu. Z jednej strony do bólu pragmatyczni i skuteczni za Runjaicia gospodarze, z drugiej skuteczni na wyjazdach podopieczni Szulczka, ale też wielbiący pragmatyzm i spokojną grę z kontry. I ten mecz dokładnie tak wyglądał. Zaskakujące być mogło, że na początku to Warta ruszyła z większym impetem do przodu, ale kończyło się bez żadnych konkretów z ich strony. A gdy już się wyszumieli, to atakować zaczęła również Legia. Jeden z ataków lewym skrzydłem, na którym nie było pauzującego za kartki Mladenovicia, tylko Ribeiro, skończył się jego dośrodkowaniem, które niby wybił Ivanow, ale w taki sposób, że piłka poleciała przed pole karne, gdzie był Rosołek. Zdecydował się błyskawicznie na strzał z woleja. Siadło mu idealnie, Lis był bez szans, a Legia miała prowadzenie. W drugiej połowie zaczęło się podobnie – najpierw to Warta zaznaczyła obecność na boisku, ale znów bez konkretów i wielkiego zagrożenia dla Tobiasza. Gospodarze prezentowali zachowawczą grę. Aż człowiek miał już przed oczami tę jedną, jedyną sytuację gości i bramkę wyrównującą… To byłby klasyk Ekstraklasy, skończyło się jednak na klasyku Runjaicia, czyli spokojnym zwycięstwem i trzema punktami dopisanymi w tabeli, co zaraz po meczu dało Legii pozycję lidera.
Wygrana po dwóch miesiącach
Gdy od ponad dwóch miesięcy nie potrafisz wygrać meczu, a w tabeli jesteś na równo z Miedzią (i to ekstraklasową, nie tą pierwszoligową, gdzie po prostu roznieśli towarzystwo), ciężko o optymizm. Tym ciężej, gdy jedziesz na mecz do Krakowa, a tam czeka groźna Cracovia. Lechistom się jednak udało przełamać i wygrali pierwszy mecz w kalendarzowej jesieni. Nie kazali czekać swoim kibicom, aż wszystkie liście z drzew spadną, żeby zdobyć komplet punktów. A w jakim stylu ta wygrana? Cóż… Szału nie było, ale nie to było najważniejsze. Przełamanie to delikatny oddech w tabeli, ale też kopniak mentalny, zobaczymy, jak go wykorzystają. Sam mecz okraszony był atakami Cracovii, gdzie piłkarze po kolei ostrzeliwali bramkę Kuciaka, ale ten był w sobotę w świetnej formie i nie dał się pokonać. W Lechii świetne sytuacje miał Paixao, ale dwukrotnie lepszy od niego okazał się Niemczycki, który pokazał, że naprawdę ciężko w tym sezonie przełamać defensywę Pasów. Z pomocą gościom przyszedł po przerwie VAR i sędzia Sylwestrzak. Kontrowersyjna sytuacja w polu karnym z Jugasem i Conrado w rolach głównych. W normalnych okolicznościach nie byłoby karnego, ale jednak używając stopklatek można się dopatrzyć faulu. Typowa decyzja o jedenastce w erze VARu, czyli po prostu łatwiej dopatrzyć się czegoś na powtórkach, niż na żywo oceniając dynamikę zdarzenia. Z jedenastu metrów Flavio już się nie pomylił i Niemczycki musiał wyjmować piłkę z siatki. Cracovia z impetem ruszyła do odrabiania strat, nawet była całkiem blisko sukcesu, ale tego dnia znakomicie dysponowany był Kuciak, który przypominał tego Dusana z najlepszych lat w Ekstraklasie. Lechia ma więc przełamanie. Czy pójdzie za ciosem i odbije się od dna jeszcze przed Mundialem? Ciężko wyrokować, jednak mimo wszystko ciężko mi sobie wyobrazić, żeby mieli spaść.
Remis bez fajerwerków
Zagłębie pokonujące Wisłę, Górnik, a potem przyjmujące u siebie Koronę. No mogli zdecydowanie ostrzyć sobie zęby na kolejne zwycięstwo piłkarze i kibice w Lubinie. W końcu przyjeżdżała Korona, która nie wydaje się trudniejszym rywalem od wspomnianej dwójki. Jednak do zwycięstwa potrzeba odrobiny choćby przyzwoitej gry, a tej nie było zbyt wiele w pierwszej (i w sumie drugiej też) połowie. Gospodarze jakby chcieli zagadać, ale nie wiedzieli jak. Jak to ładnie nazywamy – „typowy mecz walki”. I tak było aż do czasu doliczonego, kiedy jednak Lubinianie zdołali ukąsić Koroniarzy po wrzutce i strzale Adamskiego. Po przerwie gra wróciła do ustalonej normy i nic wielkiego na boisku nie obserwowaliśmy, jakby piłkarze znów chcieli czekać na doliczony czas, bo ponownie w nim działy się sprawy kluczowe, tym razem dla gości. Wrzutka w pole karne, Trojak oddał strzał i mieliśmy remis. Zagłębie więc wciąż niepokonane, ale z dużym niedosytem. Korona ciuła kolejny punkcik, ale ciężko naprawdę będzie im się utrzymać, bo poza Miedzią po prostu nie ma kto spaść, a potrzeba znaleźć aż 3 takie drużyny.
Wszystkie cele zrealizowane
Kto by pomyślał, że podopiecznych Johna van den Broma i jego samego będziemy w tym sezonie chwalić? Patrząc na początek sezonu bliżej było zdecydowanie Lechowi do powtórzenia przygód Legii z poprzedniego sezonu, a tu dość nieoczekiwanie, z tylnego fotela, Lech pnie się w tabeli, a i w rozgrywkach Ligi Konferencji nie zawodzi. To dość zaskakujące, bo pokazuje, że polski klub jednak może dzielić grę na kilku frontach bez wielkich strat. Trener Lecha przed meczem z Radomiakiem zdecydował się oszczędzić kilku zawodników, dając im odpoczynek. Skorzystał z szerokości swojej kadry, która jednak nie jest tak wąska, jak mogłoby się wydawać. Odpoczywali więc Ishak, Murawski, Milić, Pereira. Kolejorz szybko rozpoczął strzelanie w meczu. Wszystko za sprawą asystującego Sousy i Citaiszwiliego, który nawinął obrońcę w polu karnym i uderzył. Może nieporadnie i nieczysto, nie tak, jak chciał, ale pokonał bramkarza i wreszcie zaliczył konkret w występach w barwach Lecha. Dotychczas, gdy pojawiał się na boisku był chwalony, ale ciągle czekano na liczby. Teraz otworzył swoje konto w tym sezonie i kto wie – może na tym się nie zatrzyma i będzie wartością dodatnią w zespole na dłuższą metę? Piłkarze jednak po zdobyciu prowadzenia postanowili chyba testować cierpliwość i odporność na stres swoich kibiców. Podobnie jak Legia, tak i Lech nie był do końca pewny zwycięstwa. Różnica między nimi jest jednak taka, że Lech marnował sytuacje na potęgę. Zapachniało meczem z Islandczykami, gdzie marnowali, marnowali, aż w końcu stracili bramkę i musieli grać dogrywkę w meczu eliminacyjnym Ligi Konferencji. To Marchwiński przejął piłkę od obrońcy, będąc sam na sam z bramkarzem po prostu w niego strzelił. To Velde rozpoczął kontrę, ale mając dwie opcje do wyboru, postanowił skorzystać z trzeciej i podał do obrońcy rywali. No unosiło się w powietrzu powiedzenie o niewykorzystanych sytuacjach. Radomiak jednak nie potrafił tego dnia poważnie zagrozić Lechowi, a Bednarek wszystko, co miał, to bronił i udało się jednobramkowe zwycięstwo dowieźć. Kolejorz zrealizował więc wszystkie cele, jakie mieli przed tym meczem i pną się w tabeli Ekstraklasy, jednocześnie myśląc już o wyjeździe do Izraela na mecz Ligi Konferencji w czwartek.
Koniec ery Łobodzińskiego
Rozwalona w pył pierwsza liga, powrót do ekstraklasy po trzech latach z prostym celem – tym razem nie spaść jako beniaminek. Ciekawe na papierze transfery, typowani do najlepszej pozycji z wszystkich beniaminków tego sezonu. Tak można opisać Miedź i sukcesy trenera Łobodzińskiego, który jednak zderzył się z realiami ekstraklasowymi i ciężko wyrokować, czy transfery, które sam rekomendował się nie sprawdziły, czy ofensywne granie sprawdziło się szczebel niżej, a w najwyższej klasie rozgrywkowej niekoniecznie. A może po prostu zabrakło doświadczenia trenerskiego? Nieważne dlaczego, ale to już koniec trenera w Legnicy. Czarę goryczy przelała porażka z Rakowem, choć całkiem spodziewana, bo przed meczem jedyny argument za goścmi brzmiał mniej więcej tak – „pierwszy z ostatnim, logika ekstraklasy, wygra ten drugi”. I szybko kłam tej tezie chciał postawić Raków z Ivim na czele, który pięknie uderzył z rzutu wolnego i już w drugiej minucie drużyna Papszuna prowadziła. Ponownie jednak mogliśmy obserwować pokaz nieskuteczności, tym razem w wykonaniu Rakowa. Praktycznie cała ofensywa miała swoje sytuacje, ale każdy (łącznie ze zmiennikami) marnowali okazje do podwyższenia prowadzenia. I to jednobramkowe prowadzenie wisiało nad Częstochową i kibice nie mogli być pewni zwycięstwa. Najpierw VAR odwołał podyktowany rzut karny dla Miedzi, bo Arsenić nie dotknął piłki ręką, jak osądził aribter, a gdy już w drugiej połowie sytuacja była nader oczywista, ten sam sędzia potrzebował interwencji z wozu i długiego oglądania powtórek, które były bezwzględne dla Kovacevicia – faulował w polu karnym. Mogły się ziścić te wszystkie przesądy ekstraklasowe, ale podchodzący do wapna Henriquez nie zdołał strzelić bramki, bo golkiper gospodarzy naprawił swój błąd i obronił strzał. Raków więc wygrał, jest liderem, z Miedzi wyleciał Łobodziński, ale naprawdę nie wyobrażam sobie, żeby Miedź nie wyleciała z Ekstraklasy. Pewnie będziemy szukać powiedzeń „rycerze wiosny”, ale musieliby zacząć nie tyle punktować, co solidnie punktować. Na to się nie zanosi w Legnicy.
Tym razem efektywnie
Różne oblicza ma Widzew w tym sezonie. To trzeba pochwalić w drużynie Niedźwiedzia, że rywal nigdy nie wie, jakiej drużyny ma się spodziewać. Czy grającej z pasją, polotem, ofensywnej, czy może nastawionej na kontry i pragmatycznej? Tym razem w meczu w Gliwicach postawili na efektywność. Nie było więc fajerwerków w samej grze, ale było czym zachwycać! Bo dwie strzelone Piastowi bramki zasługują na uznanie. Najpierw świetne podanie Stępińskiego z głębi pola nad głowami obrońców, a przyjmujący piłkę w polu karnym Sanchez ustawił się idealnie do strzału i to była egzekucja na bramkę Placha. Druga to z kolei popis indywidualny Hansena, który wszedł z ławki. Świetnie przedryblował obrońców Piasta i strzałem pokonał bramkarza gospodarzy. Poza bramkami Widzew świetnie przesuwał w defensywie, jego organizacja była (prawie) nienaganna i Piast miał problem – jak tu stworzyć sytuację i zagrozić Ravasowi? Udało im się to dopiero w doliczonym czasie. Do tlenu podłączył drużynę Ameyaw, ale na więcej zabrakło czasu. Widzew znajduje się zdecydowanie na fali wznoszącej, traci do podium zaledwie punkt, a podopieczni Fornalika trzeci mecz z rzędu schodzą pokonani i znajdują się w strefie spadkowej. Zasłużenie, ale pamiętać trzeba, że Piast zazwyczaj rozkręcał się wraz z przebiegiem sezonu, więc nie trzeba wieszczyć dla nich najgorszego.